czwartek, 14 lutego 2013

Słońce i żarciki


Spaleni słońcem to w naszym wypadku nie film Nikity Michałkowa, który obejrzeliśmy przed pójściem spać, tylko stan, w jakim znaleźliśmy się po wizycie na Biyadhoo, czyli prywatnej wyspie niedaleko naszej lokalnej wyspy. Słońce, które świeciło, ale wg naszych odczuć palące nie było, udowodniło, iż na równiku należy cały czas ze sobą nosić krem z filtrem co najmniej 30. Zniszczenia zostały poczynione zacne. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, dość skończyć na tym, by powiedzieć, że niektórzy z nas przed samym zaśnięciem doszli do wniosku, że najmniej bolącą pozycją drzemki będzie stanięcie pod klimatyzacją. Dlatego, że stopy się nie opalają.

Słońce tego dnia wyszło zza chmur rano i niby powolnie, niby trochę zza kosmicznej mgły, ale jednak bardzo uważnie obserwowało bielutką plażę wyspy, na której przytulny ośrodek ulubili sobie Niemcy i Rosjanie. Spokojnie mógł nosić nazwę Ribbentrop & Mołotow Inn. Nasi przewodnicy, którzy łodzią odtransportowali nas na tę wyspę powiedzieli, że jest to ośrodek o klasie low end i że doba kosztuje w nim około 300 dolarów za osobę. Dlatego wydało nam się bardzo opłacalnym wydać 11$ na osobnika, aby bez zamieszkania móc skorzystać z infrastruktury tego przybytku. Słońce cały czas nas obserwowało (myślę, że już wtedy wiedziało, że nas spali) kiedy dopływaliśmy do portu, a panowie na brzegu pomogli nam wysiąść na pomost. Krótki spacerek przez recepcję, wniesienie opłaty i już po 5 minutach byliśmy gotowi do rozłożenia się na leżakach. Plaża piękna, piasek bielutki, woda turkusowa, czapla gotowa do podglądania ( czapla jest uwieczniona w poprzednim poście) a słońce cały czasu czuwało nad każdym nieposmarowanym kawałkiem, białego jak brzuch delfina, ciała.

Bałem się trochę, że nie postarałem się o wakacyjną sylwetkę przed wyjazdem ale z kompleksów wyleczyła mnie para turystów z sąsiedniego kraju, która sumą wag zakwalifikowała by się do walki z braćmi Kliczko. Obydowoma naraz. Spokojnie zdjąłem koszulkę i nasmarowałem się kremem, tam gdzie udało mi się sięgnąć. Słońce ostrożnie patrzyło jak zamalowuję się na biało sprajem o numerku 30 i chichotało pod wąsami, kiedy zgrabnie ominąłem zakola oraz ten 5-6 centymetrywy pasek uda, gdzie kąpielówki się kończą a zaczyna nieopalone jeszcze ciało. I z przodu i z tyłu. Długo by się rozwodzić na tym jak bardzo boli zdejmowanie kąpielówek wieczorem w domu, więc poprzestanę na zachęcie do przypomnienia sobie scenę z Potopu, kiedy Kmicicowi chciano zrobić grilla z żeberek.

Poza tą drobną złośliwością słońca wszystko było świetne. Ciepło, cicho, spokojnie i rafa, która jest jedną z najładniejszych w okolicy. Kiedy płynie się z maską na twarzy i rurką w ustach, a słońce złośliwie opala plecy i nogi, mija się część płytszą i dopływa do rafy, ma się wrażenie, że nagle cały świat się zapada w błękitną nicość. Na długość 10 metrów dno spada tak stromo i szybko, że nawet nie potrafiłem ocenić gdzie ta głębia sięga. 30-40 m? Nie wiem, ale nagłość tego spadku i bogacto fauny przyprawiło nas o szeroki uśmiech. Błazenki zainteresowały się nami na krótko, płaszczka nawet nie chciała podpłynąć a murena była całkowicie denna. Płynęliśmy wzdłuż rafy przed dobre 30 minut a jej bogactwo i różnorodność powodowały, że wracać się nie chciało. Jednak nogi w płetwach potrafią się szybko zmęczyć, a zawsze trzeba mieć na tyle siły, żeby wrócić w miejsce z którego się wyruszyło, bo inaczej przez rafę przedrzeć się nie da, chyba że chce sobie człowiek przedrzeć uda i brzuch. My nie chcieliśmy, więc pedałujac z powrotem wypłynęliśmy na mieliznę i zachwyceni widokiem żałowaliśmy, że nie mamy aparatu podwodnego. Pracujemy nad tym.

Na plaży tego ośroda wczasowego jest bar a ponieważ prawo na Malediwach pozwala na prywatnych wyspach sprzedawać alkohol, zaopatrzyliśmy się w kufel piwa na jamochłon (po 5$) i duszkiem umieściliśmy go w żołądkach. Takie piwo smakuje podwójnie - po pierwsze jest zimne a na dworze jest gorąco, po drugie jest niedostępne poza ośrodkiem, a wiadomo, że zakazany owoc smakuje lepiej.

Pobudzeni mieszanką C2H5OH z ekstraktem chmielowym wyruszyliśmy na podbój wyspy. Jak słynni odkrywcy, Cortez w 1521, Kolumb w 1491, czy inni wielcy, poszliśmy w nieznane aby dostać od przygody w twarz, a zaraz potem nastawić drugi policzek. Niestety Ameryki nie odkryliśmy, przygoda nas zignorowała, poziom alkoholu we krwi zmalał, a w raz z nim poziom ułańskiej fantazji, więc nie wiedząc co zrobić z tak pięknie rozpoczętą wyprawą udaliśmy się na nasze leżaki, aby zdrzemnąć się przez chwilę i przemyśleć te wszystkie piękne plany konkwisty, które rozsnuliśmy przed sobą na chwilę przed uzmysłowieniem sobie, że ponieśliśmy klęskę. Przynajmniej patrząć przez pryzmat eksploracji lądów i mórz oraz odkrywania dzikich plemion.

Jedna rzecz była jednak dla nas nowa na tej wyspie. Zauważyliśmy ją dopiero przy bardzo dokładnym przyjrzeniu się napisom na napotkanych przy ziemi drewnianych tabliczkach, na których zazwyczaj kierownictwo parku, w którym się znajdują, umieszcza napisy "prosimy nie deptać trawników". Przyszło mi na myśl to podobieństwo z racji wielkości tabliczek, lokalizacji i ich drewnianego charakteru. Z tym, że na odnalezionych przez nas obiektach wypisane było imię męskie, damskie oraz data. Przykładowo - Svietlana, Ivan, January 2013. Czyli świeża sprawa. Pomyśleliśmy, że może chodzi o to, że w styczniu pożarł ich rekin rafowy i z szacunku wbito w ziemie tabliczkę pamiątkową. Ale ponieważ tych potykaczy zauważyliśmy dużo więcej, właściwie na każdym rogu, doszliśmy do wniosku, że to raczej chodzi o coś innego. Bo rekiny nie dały by rady tylu osobom w tak krótkim czasie. Może to jednak jakiś lokalny sposób zwracania gościom uwagi, że zachowywali się niegrzecznie i mimo próśb o nie wynoszenie jedzenia ze stołówki notorycznie robili sobie kanapki z żółtym serem a potem zabierali je na plażę? Trudna sprawa. Nie jesteśmy pewni.

Podczas rejsu powrotnego cały czas szumiał w nas dźwięk fal obijanych przez rafę, w ustach już bardzo eterycznie, ale nadal czuliśmy smak zimnego piwa marki San Miguel, a nogi bardzo mocno próbowały przykleić się do pokładu, gdyż rzucało niemiłosiernie, woda chlapała na twarze a słońce miało się ku zachodowi. Wyrządziło tyle krzywd ile mogło i wrednie, ale przepiękną pomarańczową łuną, kładło się spać za horyzontem odsłoniętym przez ciemne chmury. Zapowiadała się mokra, deszczowa noc. A wszyscy mówią, że w lutym na Malediwach panuje pora sucha.

W porcie przywitały nas te same twarze co zawsze, te same ręce pokazały te same suweniry w tych samych sklepach, a usta wypowiedziały te same słowa zapraszające do zakupu. Tych samych z resztą muszli, za które co poniektórzy nieświadomi turyści płacą duże kary na Polskiej granicy. Jak ich wezmą na osobistą i znajdą kawałek skorupki w bagażu.

Skuszeni propozycją jednego lokalnego sprzedawcy weszliśmy do spożywczaka i kupiliśmy wodę oraz bezalkoholowe piwo o smaku cytrynowym i jabłkowym. Zaraz po wyjściu otworzyliśmy butelkę i spragnieni zimnego piwa wypiliśmy zawartość. Zimne to może i ono było, ale z piwem miało wspólny tylko kształt butelki. Udaliśmy się do lokalnego baru o wdzięcznej nazwie Grill Beach, gdzie grono mieszkańców wyspy o średniej wieku 25 lat oddawało się konsumpcji pokarmów stałych. Mieli tam nawet ekspress do kawy i przyznam, że capuccino wyszło im rewelacyjne.

Nagle do przybytku wbiegł jeden z chłopaków, pracująch dla Saeed'a w naszym hoteliku, rozejrzał się wokół, podszedł do mnie z przerażeniem w oczach i powiedział
- Czy piliście piwo na ulicy?
- Nie, piliśmy paskudną jego podróbkę. A skąd wiesz?
- Dzwonili do mnie ludzie z miasta, że jakaś grupa idzie środkiem i pije piwo. Z butelki. Nie można pić piwa na ulicy.
- Przyjacielu, wiemy to. Kupiliśmy bezalkoholowy napój. Butelka była podobna.
- Na pewno?
- Hej, jeżeli Twoi koledzy wiedzieli kim jesteśmy, skoro zadzwonili do Ciebie, to musieli także wiedzieć, że chwilę przed tym jak nas widzieli na ulicy kupiliśmy te butelki w sklepiku obok.
- Tak, ale przestraszyłem się, że kupiliście to piwo na Biyadhoo i pijecie u nas. Bo u nas nie wolno. Przyszłaby policja i byłyby kłopoty.
- Nie przejmuj się. Na wszelki wypadek, więcej nie będziemy pić bezalkoholowych napojów, które przypominają piwo na ulicy. Żebyście ani my, ani wy nie mieli problemów. Ok?
- Ok - powiedział sympatyczny Malediwczyk, który rzeczywiście przestraszył się konsekwencji jakie musielibyśmy ponieść, gdyby to było prawdziwe piwo. Dla pewności pokazałem mu butelki, uspokoił się i poszedł z powrotem do hotelu.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę patrząc na siebie. Było nas wiecej, ale do tej pory nie miało to znaczenia dla opowieści. Teraz się to zmieni, więc czytelnik musi sobie wyobrazić 5 osób przy stoliku. Nas, sympatycznych 2 chłopaków z Niemiec oraz dziwnego, o czym zaraz, gościa z Australii. Dave (AU), Paul (DE, a właściwie GB) oraz Michael (DE) siedzieli patrząc na nas a my na nich. Nagle Dave, który swoim antypodowskim akcentem zmuszał do bardzo uważnego słuchania tego co mówi rzekł do nas:
-To byłby niezły żart. Takie sprowadzenie na siebie policji przy użyciu sztucznego piwa.
Obsługa przyniosła drobne ciasteczka, samosy oraz kawę z mlekiem i wodę.
- Co masz na myśli Dave - odezwał się Paul, który mimo iż trzymał się z Davem, miałem wrażenie nie przepadał za nim zbytnio. Dave był samotnym podróżnikiem, który odbywał podróż dookoła świata, i właśnie dzień po tej rozmowie miał wracać do domu. Nie wiadomo czy planowo czy nie.

- Żart. Tak dla śmiechu. Takie żarty są fajne - odpowiedział jakby z łazanką w buzi i zaraz dodał - Nie zrobiliście nigdy żadnego żartu, takiego z przytupem, tylko dla śmiechu?
- No nie wiem Dave - powiedział Paul - ale skoro zaczynasz ten temat, to pewnie masz jakiś w zanadrzu, nieprawdaż? - Paul mówił po brytyjsku, więc to "nieprawdaż", było formą leksykalną, która odpowiednio wypowiedziana nadawała swoistego dystansu pytającego do odpowiadającego.
- Jasne. Jechaliśmy kiedyś z kumplem na wycieczkę do Luksoru, w Egipcie, wsiedliśmy do autokaru i kiedy wszyscy już zajęli swoje miejsca ja zauważyłem, że nie ma obok mnie mojego kumpla - rzucił Dave, a wyimaginowane kawałki klusek śląskich wypadły mu z kącików ust. Dave miał bardzo mimiczną twarz, włosy grube tak, że aby je przeczesać musiał mieć prawdopodobnie ze sobą szczotkę ryżową i szczerzył dziwnie zęby.
- Kiedy mieliśmy już ruszać, silnik pracował, a klimatyzacja doprowadzała wnętrze do znośnej temperatury do autokaru wpadł zamaskowany mężczyzna krzycząc " To napad. Wszyscy na podłogę". Zmroziło mnie, a niektórzy z pasażerów zaczęli się po sobie oglądać, czy rzeczywiście nie wypadałoby Allaha na podłodze strzelić.
- Ale to nie był napad? - zapytałem
- No nie. To był własnie ten mój kumpel, który poszedł kupić hustę, obwiązał sobie nią twarz i zrobił taki żart.
- Ale przecież w każdym z takich autobusów jest ochrona. Mogli go nawet zastrzelić - w końcu odezwał się Michael, który chyba też nie przepadał za Davem
- No niby tak, ale nikt go nie zastrzelił. Szybko się rozebrał z husty i usiadł obok mnie.
- No bardzo śmieszny ten żart. Taki na poziomie - odrzekł Paul, który dyskretnie machnął na kelnera dając jednocześnie znak, że rachunek to jest to, czego potrzebuje ostatecznie, aby dać drapaka.
- Pomyślałem - rzekł Dave - że muszę się mu odwdzięczyć jakimś innym kawałem. Przez przypadek miałem ze sobą plastykową replikę broni palnej klasy beretta i czekałem tylko, aby ją jakoś wykorzystać.
- I przypadkowo zabiłem kolegę w ciemnym kącie - rzekł Paul parodiując Dave i jego półtorej banana w ustach odpowiedzialne za niewyraźny akcent.
- Nie, ten pistolet jest na kulki.
- To postrzeliłeś go w nogę - Stwierdził Paul lustrując kwitek podsumowujący zjedzone dobra
- Płynęliśmy statkiem w góre Nilu, na tej samej wycieczce - kontyuował Dave sprawiając wrażenie, jakby nie słyszał uszczypliwej uwagi - i wieczorem kiedy już wszyscy poszli do swoich kajut, ubrałem czarne spodnie i czarną bluzkę a następnie udałem się do drzwi pokoju, w którym spał ten mój kumpel. Zapukałem i usłyszałem jakiś głos. Odsunałem się pół metra od drzwi, wycelowałem moim pistoletem na kulki tak mniej więcej na wysokości oczu średniej wysokości człowieka i czekałem kiedy kajuta się otworzy. Było ciemno, więc gdy drzwi się uchyliły przymrużyłem oczy, żeby nie zostać oślepionym i zacząłem krzyczeć" to napad, nie ruszaj się i cofnij się pod ścianę"
- Kolega się przestraszył?
- No właśnie nie. Znaczy przestrzaszył się, ale nie kolega. Okazało się, że pomyliłem kabiny i po raz drugi, jakiś turysta z naszej grupy mało co nie dostał zawału. Zaczął krzyczeć, żeby go nie zabijać. Zamarzłem. Nie wiedziałem co mam powiedzieć, więc stałem tak kilka sekund z bronią w ręku, a on biegał po pokoju wrzeszcząc.
- Ja pierdziele - wystękał Michael.
- Potem uciekłem do swojej kajuty. Nie powiedziałem kumplowi, że chciałem zrobić mu żart.
- Michael - powiedział Paul - wychodzimy. Miłe historie opowiadasz, Dave.

Zebraliśmy się i my.

Następny dzień był pochmurny. Chyba zebrało się Malediwom na deszcz. Dobrze, że Dave tego dnia jechał do siebie. Jego historie napełniały nas obawami.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz