niedziela, 17 lutego 2013

Impresje podwodne

Nurkowanie jest ciche. Słychać tylko powietrze wypuszczane z płuc, przechodzące przez aparat oddechowy i wylatujące w postaci dwutlenkowych meduz wynurzających się z prędkością, która dla nurka byłaby wręcz niebezpieczna. Taka cichość sprawia, że po opanowaniu pierwszego strachu człowiek zaczyna się skupiać na oddechu, potem i to mija i nagle zaczyna się wtapiać w tę bezkresną bezdźwięczność oceanu. I nagle jest się tam wśród rafy i stworzeń morskich, a mimo, iż człowiek wie, że wizę dostał tylko na 30-40 minut nagle czuje się rybą, czuje się prądem morskim i czuje się częścią tego wszystkiego co chowa się na głębokości zaczynającej się minusem.

- 5 metrów to na Malediwach poziom pięknie oświetlonej słońcem rafy, gdzie miliony małych rybek bawią się z ukwiałami w chowanego, gdzie większe rybki próbują upatrzeć sobie lunch a mureny jak zwykle są denne.

-10 metrów to bardziej zaawansowana rafa. Mniej kolorowa, ale tylko z pewnej odległości, bo słońce nie dociera tu już tak łatwo i wszystko wydaje się bardziej niebieskie. Podpłynąwszy jednak bliżej widać bogactwo jeszcze większe niż 5 metrów wyżej. Jest trochę spokojniej, choć prąd potrafi na tej głębokości już dawać o sobie znak. Pojawiają się większe ryby a takie okazy jak StoneFish czy Tuńczyki to stali bywalcy. 10 metrów to dobre miejsca na rozpoczęcie prawdziwego nurkowania.

- 20 metrów. Widać napoleony, żółwie, rekiny rafowe i inne wielke ryby, które powoli, bezspiesznie przesuwają się wokół rafy, jakby czas nie istniał. Bo dla nich nie istnieje. Jedynym śladem czasu dla tych stworzeń jest zegarek komputerów, które mamy na rękach. Nie tykają, ale pokazują z brutalną dokładnością, że na 20 metrach możemy zostać tylko kilka minut. Można się więc złapać rafy w bezpiecznym miejscu i zatrzymać. Stać się kawałkiem flory i obserwować taniec, jaki przed oczyma rozpoczynają ryby.
- "Szanowni goście - zaczyna prawie 3 metrowa ryba Napoleon grubym, niskim i powolnym głosem - dziś przygotowaliśmy dla was krótkie przedstawienie pt. Za Pan Brat z rekinem. W rolach głównych Jan Rafowy oraz Edmund Szary Rafowy, ze słynnej rodziny Rafowych z okolic Male.
Napoleon odpłynął w morską toń, a kurtyna z tysiąca małych rybek otworzyła się przed nami żeby pokazać nieskończoność w każdym kierunku. W granatowej przestrzeni pojawiły się dwa stworzenia i ostrym dziobie i płetwą grzbietową skierowaną ostro do góry. Nie były wielkie, ale robiły wrażenie. Spokojnie płynęły w naszą stronę, ale nie miały złych zamiarów."

Zastanawiałem się kto tu kogo ogląda, bo przyczepieni do rafy, by nie zmył nas prąd okołorafowy, wyglądaliśmy jak pokazówka dla stworzeń morskich. Leżące postaci z butlami na grzbiecie wypuszajace regularnie śmieszne bąbelki. To musi być komiczne dla tych wszystkich płetwali. Rekiny robiły swoje, czas mijał, tlen uciekał a my podziwialiśmy te straszne poniekąd stworzenia. Oczywiście wiedzieliśmy, że ten typ rekina nie jest w stanie nam nic zrobić, prawdopodobnie bawił się tak samo dobrze obserwując nas, jak my obserwując jego, więc wszystko grało. Po 8 minutach przedstawienia pojawił się żółw i całe towarzystwo przegonił. Machnął powolnie przednią łapą, czy może płetwą i jakby zachęcił na do wynurzenia się odrobinę wyżej. Przedstawienie zakończyło się sukcesem. Nikt nikogo nie pożarł. Odlepiliśmy się od rafy i popłynęliśmy wyżej, gdzie żółw niespiesznymi ruchami pokazywał nam drogę. Beti, która żółwia miała na liście "muszę zobaczyć" podpłynęła do niego na tyle blisko, że miała go na wyciągnięcie ręki. Wyciągnęła paluszek i dotknęła skorupki, na co żółw zareagował szybkim unikiem w lewo i wyrównaniem do poprzedniego poziomu a następnie tak wolno jak się pojawił odpłynął w swoim kierunku.

Schodzenie w dół to magia. Samymi słowami ciężko jest opisać świat pod wodą bo tam są prawie same obrazy i pewnie żeby wiedzieć jak to wszystko się przedstawia najlepiej zejść tam samemu. Nawet zdjęcia nie oddadzą tego, co tam się dzieje. Bliskość fauny i poczucie, że przez chwilę jest się jednym z nich, tych podwodnych żyjątek (szczególnie, kiedy błazenki próbują się schować we włosach nurka myśląc że to miękka część rafy albo jakiś inny ukwiał) daje taką niewysławialną wolność. Nie do opisania.

Popłynęliśmy także do wraku, który leżał na mniej więcej 20 metrach. Taki mały Titanic. Stanąłem na dziobie, rozłożyłem ręce i pochyliłem się do przodu. Leonardo mnie nie złapał. Poleciałem powoli w dół widząc jak mijam rufę i tracę pokład z zakresu wzroku.

Wynurzanie jest zawsze smutne, bo trzeba zostawić całe to królestwo na dole i wrócić do powietrznej rzeczywistości. Podjęliśmy decyzję, że to nie będzie nasze ostatnie nurkowanie...

















Nurkowanie na Malediwach

Ten rozdział będzie bardzo technicznie podchodził do kwestii mieszkania i nurkowania na Malediwach. Oczywiście nie jest to kompletny przewodnik po ośrodkach nurkowych w tym kraju, ale bardzo subiektywne spojrzenie na to jak można bezpiecznie i w miarę za przyzwoite pieniądze zanurzyć się w niesamowite przetrzenie podwodne na Malediwach.

Po pierwsze ważne jest aby znaleźć dobre centrum nurkowe. Na wyspach jest wiele osób, które za mniejsze wynagrodzenie pokaże wam rafę, zejdzie z wami pod wodę i może nawet zna się na tym co robi, ale jeżeli nie stoi za tym żadna organizacja nurkowa, miejcie tę pewność, że w razie problemów nie będzie łatwo znaleźć gościa, który weźmie za was odpowiedzialność. Doświadczonym nurkom nie trzeba tego mówić, ale ponieważ piszę z naszej perspektywy - nurków niedoświadczonych - zwracam na to uwagę.

My znaleźliśmy szkołę na wyspie Maafushi, Maldives Passions Dive School, kierowaną przez przesympatycznego Adhama. Ta szkoła powstała niedawno, ma świetny i nowy sprzęt produkcji włoskiej, aluminiowe butle, nowiusieńkie kamizelki i dobre zaplecze. O istnieniu tej szkoły dowiedzieliśmy się od naszej zaprzyjaźnionej niemieckiej miłośniczki nurkowania - Sabine. Polecanie tego typu usług uważam za najlepszą formę reklamy, bo któż lepiej może powiedzieć o tym jak został obsłużony, jak nie sam kunsument. Sabine powiedziała nam, że Passions Dive można śmiało zaufać. W końcu ona wiedziała najlepiej. Zrobiła z nimi ponad 35 nurkowań w ostatnim okresie.

Szkoła mieści się około 400 m w lewo od przystani. Aby dostać się na Maafushi z Male należy o około 14:30 wsiąść na prom publiczny, który płynie na tę wyspę. Koszt takiego promu to około 25 Rupii. Jeden 1$=15 rupii. Około. ( stan - luty 2013).

Szkoła ma wypożyczalnie sprzętu, więc można oczywiście przyjść z ulicy bez żadnego ekwipunku. Koszt jednego nurkowania ( bez wypożyczania komputera i pianki) to 55$ ( należy pamiętać, że do każdej sumy dodaje się na Malediwach ichniejszy VAT, który czasem wynosi 10%, czasem nawet 16%) Dodatkowo za piankę płaci się 5$ a za komputer 7$. Czyli 67$ za jedno zejście z łodzi.
Przy wzięciu 5 zejść, cena schodzi do 250$ ( bez pianek i kompa) a im więcej nurkowań, tym większa zniżka. Adham, który okazał się świetnym rozmówcą lubi Polaków. Umówiliśmy się, że jeżeli ktoś powie hasło "Hubert" przy rozmowach lub rezerwacjach, będzie potraktowany specjalnie. A ja wiem, że ich specjalnie traktowanie to dobry prezent na wakacje. Jego brat, na którego mówiliśmy Isi, to świetny Dive Master. Doświadczony, podchodzący poważnie do tego co robi, ale z uśmiechem i poczuciem humoru. Nurkowanie z nim to przyjemność. I spokój.

Chłopaki, jak to zwykle bywa, są w stanie załatwić też mieszkanie, więc jeżeli ktoś z was nie wie jak się zabrać do wyprawy na Malediwy, nie chce mieszkać w kurorcie, a i tak ma zamiar nurkować, polecam napisać do Adhama i po prostu powiedzieć mu, że przyjeżdzacie nurkować i potrzebujecie pomocy. Jego adres to adham@maldives-passions.com i śmiało proście go o pomoc.

Na Maafushi jest trochę hoteli i właściwie to przy wyprawach quasi backpackerskich polecam tę wyspę ( mimo znajdującego się tu więzienia) bo i plaża publiczna jest ładna ( można się rozebrać do bikini) i hoteli jest więcej. Cena za noc - około 70-100 $/pokój, ale to zależy od terminu i załadowania hoteli. Jeżeli na Maafushi nic nie ma, można rezydować na Guraidhoo ( tak jak my w Rip Tide Inn) i dopływać łodzią (23 rupie), która odpływa codziennie ( oprócz piątku) z Guraidhoo na Maafushi. Wraca około 4:30 pm. Wystarczy nawet na 3 nurkowania dziennie.

Najlepsze snorklowania są niedaleko Biyadoo (trzeba sobie załatwić łodkę pomiędzy hotelem a wyspą, a potem zapłacić za wjazd na wyspę 11$, ale dla mnie to jest dobra cena za to co daje rafa). Poza tym można się tam napić piwa, wina i innych kolorowych napojów o różnym stężeniu krwi w alkoholu.

To by było na tyle jeżeli chodzi o to jak sobie załatwić w miarę tanie bycie na wyspach w połączeniu z nurkowaniem. Podkreślam jeszcze raz. Im bliżej będziecie lokalnej społeczności tym więcej prawdziwych Malediwów zobaczycie. Bez wydawania fortuny.






Kilka zdjęć.

Ludzie na wyspach to w większości rybacy.






piątek, 15 lutego 2013

czwartek, 14 lutego 2013

Słońce i żarciki


Spaleni słońcem to w naszym wypadku nie film Nikity Michałkowa, który obejrzeliśmy przed pójściem spać, tylko stan, w jakim znaleźliśmy się po wizycie na Biyadhoo, czyli prywatnej wyspie niedaleko naszej lokalnej wyspy. Słońce, które świeciło, ale wg naszych odczuć palące nie było, udowodniło, iż na równiku należy cały czas ze sobą nosić krem z filtrem co najmniej 30. Zniszczenia zostały poczynione zacne. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, dość skończyć na tym, by powiedzieć, że niektórzy z nas przed samym zaśnięciem doszli do wniosku, że najmniej bolącą pozycją drzemki będzie stanięcie pod klimatyzacją. Dlatego, że stopy się nie opalają.

Słońce tego dnia wyszło zza chmur rano i niby powolnie, niby trochę zza kosmicznej mgły, ale jednak bardzo uważnie obserwowało bielutką plażę wyspy, na której przytulny ośrodek ulubili sobie Niemcy i Rosjanie. Spokojnie mógł nosić nazwę Ribbentrop & Mołotow Inn. Nasi przewodnicy, którzy łodzią odtransportowali nas na tę wyspę powiedzieli, że jest to ośrodek o klasie low end i że doba kosztuje w nim około 300 dolarów za osobę. Dlatego wydało nam się bardzo opłacalnym wydać 11$ na osobnika, aby bez zamieszkania móc skorzystać z infrastruktury tego przybytku. Słońce cały czas nas obserwowało (myślę, że już wtedy wiedziało, że nas spali) kiedy dopływaliśmy do portu, a panowie na brzegu pomogli nam wysiąść na pomost. Krótki spacerek przez recepcję, wniesienie opłaty i już po 5 minutach byliśmy gotowi do rozłożenia się na leżakach. Plaża piękna, piasek bielutki, woda turkusowa, czapla gotowa do podglądania ( czapla jest uwieczniona w poprzednim poście) a słońce cały czasu czuwało nad każdym nieposmarowanym kawałkiem, białego jak brzuch delfina, ciała.

Bałem się trochę, że nie postarałem się o wakacyjną sylwetkę przed wyjazdem ale z kompleksów wyleczyła mnie para turystów z sąsiedniego kraju, która sumą wag zakwalifikowała by się do walki z braćmi Kliczko. Obydowoma naraz. Spokojnie zdjąłem koszulkę i nasmarowałem się kremem, tam gdzie udało mi się sięgnąć. Słońce ostrożnie patrzyło jak zamalowuję się na biało sprajem o numerku 30 i chichotało pod wąsami, kiedy zgrabnie ominąłem zakola oraz ten 5-6 centymetrywy pasek uda, gdzie kąpielówki się kończą a zaczyna nieopalone jeszcze ciało. I z przodu i z tyłu. Długo by się rozwodzić na tym jak bardzo boli zdejmowanie kąpielówek wieczorem w domu, więc poprzestanę na zachęcie do przypomnienia sobie scenę z Potopu, kiedy Kmicicowi chciano zrobić grilla z żeberek.

Poza tą drobną złośliwością słońca wszystko było świetne. Ciepło, cicho, spokojnie i rafa, która jest jedną z najładniejszych w okolicy. Kiedy płynie się z maską na twarzy i rurką w ustach, a słońce złośliwie opala plecy i nogi, mija się część płytszą i dopływa do rafy, ma się wrażenie, że nagle cały świat się zapada w błękitną nicość. Na długość 10 metrów dno spada tak stromo i szybko, że nawet nie potrafiłem ocenić gdzie ta głębia sięga. 30-40 m? Nie wiem, ale nagłość tego spadku i bogacto fauny przyprawiło nas o szeroki uśmiech. Błazenki zainteresowały się nami na krótko, płaszczka nawet nie chciała podpłynąć a murena była całkowicie denna. Płynęliśmy wzdłuż rafy przed dobre 30 minut a jej bogactwo i różnorodność powodowały, że wracać się nie chciało. Jednak nogi w płetwach potrafią się szybko zmęczyć, a zawsze trzeba mieć na tyle siły, żeby wrócić w miejsce z którego się wyruszyło, bo inaczej przez rafę przedrzeć się nie da, chyba że chce sobie człowiek przedrzeć uda i brzuch. My nie chcieliśmy, więc pedałujac z powrotem wypłynęliśmy na mieliznę i zachwyceni widokiem żałowaliśmy, że nie mamy aparatu podwodnego. Pracujemy nad tym.

Na plaży tego ośroda wczasowego jest bar a ponieważ prawo na Malediwach pozwala na prywatnych wyspach sprzedawać alkohol, zaopatrzyliśmy się w kufel piwa na jamochłon (po 5$) i duszkiem umieściliśmy go w żołądkach. Takie piwo smakuje podwójnie - po pierwsze jest zimne a na dworze jest gorąco, po drugie jest niedostępne poza ośrodkiem, a wiadomo, że zakazany owoc smakuje lepiej.

Pobudzeni mieszanką C2H5OH z ekstraktem chmielowym wyruszyliśmy na podbój wyspy. Jak słynni odkrywcy, Cortez w 1521, Kolumb w 1491, czy inni wielcy, poszliśmy w nieznane aby dostać od przygody w twarz, a zaraz potem nastawić drugi policzek. Niestety Ameryki nie odkryliśmy, przygoda nas zignorowała, poziom alkoholu we krwi zmalał, a w raz z nim poziom ułańskiej fantazji, więc nie wiedząc co zrobić z tak pięknie rozpoczętą wyprawą udaliśmy się na nasze leżaki, aby zdrzemnąć się przez chwilę i przemyśleć te wszystkie piękne plany konkwisty, które rozsnuliśmy przed sobą na chwilę przed uzmysłowieniem sobie, że ponieśliśmy klęskę. Przynajmniej patrząć przez pryzmat eksploracji lądów i mórz oraz odkrywania dzikich plemion.

Jedna rzecz była jednak dla nas nowa na tej wyspie. Zauważyliśmy ją dopiero przy bardzo dokładnym przyjrzeniu się napisom na napotkanych przy ziemi drewnianych tabliczkach, na których zazwyczaj kierownictwo parku, w którym się znajdują, umieszcza napisy "prosimy nie deptać trawników". Przyszło mi na myśl to podobieństwo z racji wielkości tabliczek, lokalizacji i ich drewnianego charakteru. Z tym, że na odnalezionych przez nas obiektach wypisane było imię męskie, damskie oraz data. Przykładowo - Svietlana, Ivan, January 2013. Czyli świeża sprawa. Pomyśleliśmy, że może chodzi o to, że w styczniu pożarł ich rekin rafowy i z szacunku wbito w ziemie tabliczkę pamiątkową. Ale ponieważ tych potykaczy zauważyliśmy dużo więcej, właściwie na każdym rogu, doszliśmy do wniosku, że to raczej chodzi o coś innego. Bo rekiny nie dały by rady tylu osobom w tak krótkim czasie. Może to jednak jakiś lokalny sposób zwracania gościom uwagi, że zachowywali się niegrzecznie i mimo próśb o nie wynoszenie jedzenia ze stołówki notorycznie robili sobie kanapki z żółtym serem a potem zabierali je na plażę? Trudna sprawa. Nie jesteśmy pewni.

Podczas rejsu powrotnego cały czas szumiał w nas dźwięk fal obijanych przez rafę, w ustach już bardzo eterycznie, ale nadal czuliśmy smak zimnego piwa marki San Miguel, a nogi bardzo mocno próbowały przykleić się do pokładu, gdyż rzucało niemiłosiernie, woda chlapała na twarze a słońce miało się ku zachodowi. Wyrządziło tyle krzywd ile mogło i wrednie, ale przepiękną pomarańczową łuną, kładło się spać za horyzontem odsłoniętym przez ciemne chmury. Zapowiadała się mokra, deszczowa noc. A wszyscy mówią, że w lutym na Malediwach panuje pora sucha.

W porcie przywitały nas te same twarze co zawsze, te same ręce pokazały te same suweniry w tych samych sklepach, a usta wypowiedziały te same słowa zapraszające do zakupu. Tych samych z resztą muszli, za które co poniektórzy nieświadomi turyści płacą duże kary na Polskiej granicy. Jak ich wezmą na osobistą i znajdą kawałek skorupki w bagażu.

Skuszeni propozycją jednego lokalnego sprzedawcy weszliśmy do spożywczaka i kupiliśmy wodę oraz bezalkoholowe piwo o smaku cytrynowym i jabłkowym. Zaraz po wyjściu otworzyliśmy butelkę i spragnieni zimnego piwa wypiliśmy zawartość. Zimne to może i ono było, ale z piwem miało wspólny tylko kształt butelki. Udaliśmy się do lokalnego baru o wdzięcznej nazwie Grill Beach, gdzie grono mieszkańców wyspy o średniej wieku 25 lat oddawało się konsumpcji pokarmów stałych. Mieli tam nawet ekspress do kawy i przyznam, że capuccino wyszło im rewelacyjne.

Nagle do przybytku wbiegł jeden z chłopaków, pracująch dla Saeed'a w naszym hoteliku, rozejrzał się wokół, podszedł do mnie z przerażeniem w oczach i powiedział
- Czy piliście piwo na ulicy?
- Nie, piliśmy paskudną jego podróbkę. A skąd wiesz?
- Dzwonili do mnie ludzie z miasta, że jakaś grupa idzie środkiem i pije piwo. Z butelki. Nie można pić piwa na ulicy.
- Przyjacielu, wiemy to. Kupiliśmy bezalkoholowy napój. Butelka była podobna.
- Na pewno?
- Hej, jeżeli Twoi koledzy wiedzieli kim jesteśmy, skoro zadzwonili do Ciebie, to musieli także wiedzieć, że chwilę przed tym jak nas widzieli na ulicy kupiliśmy te butelki w sklepiku obok.
- Tak, ale przestraszyłem się, że kupiliście to piwo na Biyadhoo i pijecie u nas. Bo u nas nie wolno. Przyszłaby policja i byłyby kłopoty.
- Nie przejmuj się. Na wszelki wypadek, więcej nie będziemy pić bezalkoholowych napojów, które przypominają piwo na ulicy. Żebyście ani my, ani wy nie mieli problemów. Ok?
- Ok - powiedział sympatyczny Malediwczyk, który rzeczywiście przestraszył się konsekwencji jakie musielibyśmy ponieść, gdyby to było prawdziwe piwo. Dla pewności pokazałem mu butelki, uspokoił się i poszedł z powrotem do hotelu.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę patrząc na siebie. Było nas wiecej, ale do tej pory nie miało to znaczenia dla opowieści. Teraz się to zmieni, więc czytelnik musi sobie wyobrazić 5 osób przy stoliku. Nas, sympatycznych 2 chłopaków z Niemiec oraz dziwnego, o czym zaraz, gościa z Australii. Dave (AU), Paul (DE, a właściwie GB) oraz Michael (DE) siedzieli patrząc na nas a my na nich. Nagle Dave, który swoim antypodowskim akcentem zmuszał do bardzo uważnego słuchania tego co mówi rzekł do nas:
-To byłby niezły żart. Takie sprowadzenie na siebie policji przy użyciu sztucznego piwa.
Obsługa przyniosła drobne ciasteczka, samosy oraz kawę z mlekiem i wodę.
- Co masz na myśli Dave - odezwał się Paul, który mimo iż trzymał się z Davem, miałem wrażenie nie przepadał za nim zbytnio. Dave był samotnym podróżnikiem, który odbywał podróż dookoła świata, i właśnie dzień po tej rozmowie miał wracać do domu. Nie wiadomo czy planowo czy nie.

- Żart. Tak dla śmiechu. Takie żarty są fajne - odpowiedział jakby z łazanką w buzi i zaraz dodał - Nie zrobiliście nigdy żadnego żartu, takiego z przytupem, tylko dla śmiechu?
- No nie wiem Dave - powiedział Paul - ale skoro zaczynasz ten temat, to pewnie masz jakiś w zanadrzu, nieprawdaż? - Paul mówił po brytyjsku, więc to "nieprawdaż", było formą leksykalną, która odpowiednio wypowiedziana nadawała swoistego dystansu pytającego do odpowiadającego.
- Jasne. Jechaliśmy kiedyś z kumplem na wycieczkę do Luksoru, w Egipcie, wsiedliśmy do autokaru i kiedy wszyscy już zajęli swoje miejsca ja zauważyłem, że nie ma obok mnie mojego kumpla - rzucił Dave, a wyimaginowane kawałki klusek śląskich wypadły mu z kącików ust. Dave miał bardzo mimiczną twarz, włosy grube tak, że aby je przeczesać musiał mieć prawdopodobnie ze sobą szczotkę ryżową i szczerzył dziwnie zęby.
- Kiedy mieliśmy już ruszać, silnik pracował, a klimatyzacja doprowadzała wnętrze do znośnej temperatury do autokaru wpadł zamaskowany mężczyzna krzycząc " To napad. Wszyscy na podłogę". Zmroziło mnie, a niektórzy z pasażerów zaczęli się po sobie oglądać, czy rzeczywiście nie wypadałoby Allaha na podłodze strzelić.
- Ale to nie był napad? - zapytałem
- No nie. To był własnie ten mój kumpel, który poszedł kupić hustę, obwiązał sobie nią twarz i zrobił taki żart.
- Ale przecież w każdym z takich autobusów jest ochrona. Mogli go nawet zastrzelić - w końcu odezwał się Michael, który chyba też nie przepadał za Davem
- No niby tak, ale nikt go nie zastrzelił. Szybko się rozebrał z husty i usiadł obok mnie.
- No bardzo śmieszny ten żart. Taki na poziomie - odrzekł Paul, który dyskretnie machnął na kelnera dając jednocześnie znak, że rachunek to jest to, czego potrzebuje ostatecznie, aby dać drapaka.
- Pomyślałem - rzekł Dave - że muszę się mu odwdzięczyć jakimś innym kawałem. Przez przypadek miałem ze sobą plastykową replikę broni palnej klasy beretta i czekałem tylko, aby ją jakoś wykorzystać.
- I przypadkowo zabiłem kolegę w ciemnym kącie - rzekł Paul parodiując Dave i jego półtorej banana w ustach odpowiedzialne za niewyraźny akcent.
- Nie, ten pistolet jest na kulki.
- To postrzeliłeś go w nogę - Stwierdził Paul lustrując kwitek podsumowujący zjedzone dobra
- Płynęliśmy statkiem w góre Nilu, na tej samej wycieczce - kontyuował Dave sprawiając wrażenie, jakby nie słyszał uszczypliwej uwagi - i wieczorem kiedy już wszyscy poszli do swoich kajut, ubrałem czarne spodnie i czarną bluzkę a następnie udałem się do drzwi pokoju, w którym spał ten mój kumpel. Zapukałem i usłyszałem jakiś głos. Odsunałem się pół metra od drzwi, wycelowałem moim pistoletem na kulki tak mniej więcej na wysokości oczu średniej wysokości człowieka i czekałem kiedy kajuta się otworzy. Było ciemno, więc gdy drzwi się uchyliły przymrużyłem oczy, żeby nie zostać oślepionym i zacząłem krzyczeć" to napad, nie ruszaj się i cofnij się pod ścianę"
- Kolega się przestraszył?
- No właśnie nie. Znaczy przestrzaszył się, ale nie kolega. Okazało się, że pomyliłem kabiny i po raz drugi, jakiś turysta z naszej grupy mało co nie dostał zawału. Zaczął krzyczeć, żeby go nie zabijać. Zamarzłem. Nie wiedziałem co mam powiedzieć, więc stałem tak kilka sekund z bronią w ręku, a on biegał po pokoju wrzeszcząc.
- Ja pierdziele - wystękał Michael.
- Potem uciekłem do swojej kajuty. Nie powiedziałem kumplowi, że chciałem zrobić mu żart.
- Michael - powiedział Paul - wychodzimy. Miłe historie opowiadasz, Dave.

Zebraliśmy się i my.

Następny dzień był pochmurny. Chyba zebrało się Malediwom na deszcz. Dobrze, że Dave tego dnia jechał do siebie. Jego historie napełniały nas obawami.











wtorek, 12 lutego 2013

Wyspy. Prywatne plaże lub lokalny klimat


Wszystko to, co możecie znaleźć na temat Malediwów w internecie to prawda. Google jednak jest tak skonstruowany, że pokazuje najpopularniejsze wyniki przy haśle Malediwy. A najpopularniejsze są mimo wszystko drogie kompleksy, które rzeczywiście mogą dobić ceną. Jakością oczywiście też, ale ceną przede wszystkim. To są wyspy, które lokalni nazywają wyspami prywatnymi. Duże inwestycje, międzynarodowe firmy, pięciogwiazdkowe hotele etc. Są też jednak wyspy o statusie lokalnym, na których zaczęły powstawać tzw guesthouse'y. Około 2 lat temu poluźniły się zasady na jakich można prowadzić tego typu biznes i powoli, ale efektywnie, na kilku lokalnych wyspach pojawiły się hostele w których można się zatrzymać za przyzwoite pieniądze i doświadczyć Malediwów z całą ich naturalnością i prawdziwością. Z lokalnym jedzeniem i dostępem do morza i plaż, snorklowaniem i korzystaniem ze słońca. Różnica między tą plażą a plażą prywatną jest taka, że tu nie kupimy piwa, nie ma leżaków oczyszczanych przez boyów hotelowych oraz ręczników, które ktoś codziennie wymienia na nowe. Moze jest tak samo ciepłe.

Łódź na wyspę Guraidhoo płynie 2 godziny i kosztuje 30 rupii. Około 6 zł. Lokalni podróżnicy patrzyli na nas z zainteresowaniem, może dlatego, że byliśmy jedynymi turystami na łodzi. O 14:30 wprost sprzed posterunku policji odbiliśmy i ruszyliśmy na spotkanie z rajskimi plażami i wodą o temperaturze zupy, którą w domu serwuję Karolowi. Nie za gorąca ( bo wtedy powie A) i nie za zimna ( wtedy nie zje). Wyspę zamieszkuje około 1500 osób, kilkanaście duży rodzin zaledwie, jak poinformował nas właściciel miejsca, które wybraliśmy jako nasz port docelowy, czyli Rib Tide Inn. Saeed, bo tak ma na imię szef tego przybytku, to około 45 letni Malediwczyk, który żyje na codzień w Male, ale ponieważ około 20 lat temu wdzięczni mieszkańcy wyspy podarowali mu działkę na plaży za prowadzenie drużyny piłkarskiej ( z sukcesami), zdecydował się na założenie hoteliku właśnie na tej działce. Około 2 lat temu zbudował 7 pokoików dla gości i zajął się na dobre tym, co dziś przynosi mu radość, dumę oraz środki na utrzymanie rodziny. Z resztą częściowo mieszającą na wyspie, bo jak się potem okazało, on sam się tu urodził a jego mama do dziś tu mieszka.
- Kiedyś w tej wsi, gdzie dziś mam mój hotelik mieszkało 100 osób, a jedynym sposobem na bycie kimś więcej niż tylko rybakiem była ucieczka do Male i odebranie, jak to się mówi, odpowiedniej edukacji. Niestety pierwsze Uniwersytety na Malediwach powstał dopiero około 3 lat temu, więc nie miałem możliwości kontynuowania nauki - powiedział Saeed uśmiechając się do nas.
- Ale rozumiemy, że się nie poddałeś?
- Jasne. Pojechałem do Indii, niedaleko Bombaju i skończyłem college.
- Po hindusku?
- Na szczęście można tam było uczyć się po angielsku, więc wziąłem się za robotę i skorzystałem z systemu szkolnictwa tam właśnie.
- Dlatego mówisz tak dobrze w tym języku? - zapytałem choć już wiedziałem, że Saeed robił w życiu rożne rzeczy i suma tych doświadczeń spowoduje, że nasza rozmowa nie będzie trwała pięć minut.
- Nie tylko - odpowiedział zgodnie z oczekiwaniami - byłem managerem w różnych hotelach na prywatnych wyspach, skończyłem kurs szefa kuchni, barmana i jeszcze parę innych rzeczy - powiedział ale wcale nie brzmiało to jak chwalenie się. W ogóle Saeed sprawił na nas wrażenie osoby bardzo otwartej i wsłuchującej się to co ma do powiedzenia jego rozmówca. Mogliśmy mu powiedzieć więcej na temat tego jak widzimy Malediwy, co dzieje się w Polsce, kim jesteśmy i dlaczego wybraliśmy jego hotelik, a nie ośrodek pod złotą sosjerką. Okazało się, że jest na tyle otwarty, iż kilka dni wcześniej mieszkali u niego goście z Izraela.

- Z Izreala? Jak się tu dostali. Nie mieli problemów na granicy? - zapytałem z prawdziwym zainteresowaniem, jako że wiem, iż w krajach arabskich mieszkańcy Izraela nie są zbytnio mile widziani. W Dubaju np. nawet nie mają co próbować przechodzić przez odprawę.
- Malediwy są tolernacyjne. Mimo tego, że nasze nacje nie lubią się jakoś bardzo, to jednak na lotnisku nie będzie la nich problemu przy odprawie paszportowej. Natomiast gdyby moja mama dowiedziała się, że ludzie z Izraela przyjechali do mojego hoteliku, miałbym się z pyszna.
- Ale wiedziałeś, że to będą ludzie o pochodzeniu żydowskim?
- Nie do końca. Pisałem z nimi maile, ustalaliśmy szczegóły, ale przez głowę by mi nie przeszło, żeby pytać czy są Żydami. Gość, który do mnie pisał miał tytuł profesorski, więc założyłem, że to dobrzy ludzie i tyle z pytań.
- I przyjechali w myckach - skontatowała Beti, moja żona ukochana.
- Nie, po prostu sobaczyłem ich paszporty - odpowiedział Saeed nie wychwyciwszy podstępnego sarkazmu gościa z Polski.
- Ale nie miałeś żadnych przejść z ich powodu?
- Uważam, że nie zależnie w co wierzysz, gdzie mieszkasz i co robisz w życiu masz takie samo prawo jak każda inna osoba na świecie do tego, żeby podróżować, żyć pełnią życia, być dumnym ze swojego kraju a jednocześnie być obywatelem świata. Nie zależnie od tego gdzie się urodziliśmy cały świat należy do nas - ludzi. Nie powinno się dzielić na tych, którzy mogą więcej lub mniej. To nie jest sprawiedliwe.
- No teraz to już nasza rozmowa staje się bardziej filozoficzna i brniemy w kierunku zdrowo rozumianej abstrakcji. A religijność nie jest dla Ciebie przeszkodą w kontaktach z ludźmi zza granicy? - zapytałem dolewając trochę świadomie oliwy do ognia.
- Jestem Muzułmaninem ale byłem w kościele katolickim kilka razy. Na całej mszy. Fajnie się zaczyna - dzwonkami. I potem się śpiewa. Wiecie, jeżeli robi się to z respektem to pójście do innego miejsca wiary nie jest złe. Jest uszanowaniem lokalnej kultury. Miałem jednego gościa, który poszedł do meczetu, zapytał Imama, czy może się z nimi pomodlić, umył ręce i nogi a potem kopiował zachowania wszystkich wokół i tak przemodlił całą mszę.
- Ale nie był Muzułmaninem?
- Nie, ale kto wie, może kiedyś zostanie? Mamy wolny wybór. Możesz być kim chcesz. I tak finalnie wszyscy podzielimy ten sam los czyli zakopią nas, spalą lub rozsypią na morzu i wtedy nie ma znaczenia jakiej wiary jesteś i gdzie się urodziłeś...

Rozmowa trwała długo i z zaciekawieniem wymienialiśmy nasze poglądy. Z respektem i chęcią podzielenia się informacjami i poglądami. Saeed ma 21 sztuk rodzeństwa, jego Ojciej był sędzią generalnym na trzech okolicznych wyspach, miał 3 żony( "W każdym porcie, wiadomo, dziewczyna, każda młoda, i zgrabna i ładna..."), na drugą i każdą następną żonę ojca Malediwczycy mówą dar'mama, Saeed ma jedną żonę, ale miał raz 2 narzeczone. Rozmowa toczyła się i toczyła, aż ustaliliśmy, iż czas skończyć, aby nie przegadać wszystkich tematów a przy śniadaniu musieć milczeć. Choć znając siebie i poznając Saeeda - wiem, że ta możliwość jest niemożliwa.

Prawie zapomnieliśmy, że rano jeszcze spacerowaliśmy po ulicach Male, że poszliśmy odwiedzić tradycyjny targ rybny, gdzie rybacy sprzedają złowione świeżo ryby ( głównie tuńczyki) i gdzie za 100Rupii (20 zł) można kupić 2 kilo świeżej ryby, sfiletować ją za pomocą jednego z panów obieraczy i mieć tylko dla siebie. Świeżą, niepachnącą nieświeżością rybną i gotową do położenie na grillu.

Z siatką pełną mięsa udaliśmy się do domu Rudy'ego, gdzie usmażyliśmy rybę na maśle i zjedliśmy po dwa kawałki. Zanim jednak to nastąpiło zawinęliśmy na targ warzywny gdzie po kilku słowach targowania kupiliśmy fasolkę szparagową, coś a la kabaczek oraz rzodkiew pastewną. To wszystko do sałatek albo innego typu dodatków do ryby.
Chodząc po targu zauważyliśmy dziwnego rodzaju liście, które spiętrzone leżały na ladach w sąsiedztwie poplastrowanych orzechów. Jak się potem dowiedzieliśmy, była to taka lokalna guma do żucia - bitter leaves ( tak przedstawiono nam te zielone obiekty) owijały plastry orzecha i to wszystko można było żuć. Nie powiedziano nam po co, ale ponieważ alkoholu pić na wyspie nie można, dragi też są karane, myślę że wymyślono sobie zastępstwo i żucie tego zestawu zastępowało tamte zabronione czynności. Zapytałem tylko, czy to legalne, panowie powiedzieli że jak najbardziej, więc więcej nie pytałem. Uznałem, że i tak mi nie powiedzą.

Nie mniej jednak, tuńczyk smakował jak kurczak. Był świeży, pachnący i soczysty a po zjedzeniu zażyłem gumę do żucia. Taką naszą. Przywiezioną z Polski.